„Wszystkie odloty Cheyenne'a” („This Must Be the Place”)

Posted in: , , by . 10 Comments

Kunszt aktorski Seana Penna to wisienka na torcie, jakim jest ten niezwykły, przepiękny, wystudiowany i wysmakowany estetycznie film, pozornie opowieść o dojrzewaniu i o rozprawie z własnym ojcem, a faktycznie o najgłębszych problemach człowieczych, wadzeniu się z rzeczywistością, bolesnym uzmysławianiu sobie na każdym kroku i w każdym wydarzeniu, że nie jest się jedynym na świecie i  własne przeżycia nie są wyjątkowe. 


The permalink

10 Responses to „Wszystkie odloty Cheyenne'a” („This Must Be the Place”)

  1. Zachęciłaś mnie, Aniu. Akurat ostatnio oglądałam inny film z Seanem Pennem - grał tam niepełnosprawnego ojca i był świetny. To jeden z moich ulubionych aktorów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Swoją drogą co to za idiotyczne tłumaczenie tytułu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach, co to jest za film! Z jednej strony pełno w nim Wendersa i całego szeregu innych nawiązań. Z drugiej to nie jest do końca udany film – widać, że w niektórych miejscach maniera dominuje i przestaje wnosić jakość, zwyczajnie psuje dramaturgię. To komedia, ale dotyka spraw wcale niewesołych. Nie wstrząsa, nie powoduje drżenia związanego z zetknięciem z prawdą i emocjami, ale jednak głęboko siedzi w głowie po obejrzeniu. No i Penn... Szkoda. Szkoda, że chęć niedpowiedzenia niektórych spraw i utrzymania filmu w konwencji tajemnicy psuje koniec. Byłby to film wybitny. Niemniej intrygujący i dobry to wystarczy, by go obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jest to w jakimś sensie film przełomowy, bo (po pierwsze, dla mnie najważniejsze) wprowadza zupełnie inną narrację postholokaustową. Zderzenie zbrodniarz-ofiara przestaje być tak oczywiste (to już było), ale zarazem staje się coraz mniej ważne w natłoku różnych innych spraw. Wprawdzie dokonanie zemsty za ojca dla Cheyenne'a jest sposobem na pogodzenie się z ojcem, ale zarazem nie jest to jego sprawa, lecz coś, co musi załatwić za ojca, nie rozumiejąc tego samodzielnie. To niby drobiazg, ale pokazuje, jak bardzo odległy, irracjonalny dla nas już dzisiaj jest Holokaust i doświadczenia osobiste z nim związane, osobiste, ludzi, którzy umierają, jak ojciec Cheyenne'a. Jednocześnie nie jest to "komedia o Holokauście" w stylu Roberta Benigniego.
    Po drugie to film, który w dużej części rozgrywa się we śnie - odnoszę wrażenie, że ta druga część, o której pisze DT, która się rozbija, jest niedopowiedziana, faktycznie odbywa się głowie Cheyenne'a i podróże są jedyną rzeczą "prawdziwą". To Wenders, słusznie wskazujesz, ale to także Lynch i kilka filmów z ostatnich lat - np. Samotny mężczyzna, Tinker, Tailor, Soldier, Spy. I bezpośredni związek z Kim Ki-Dukiem... Za dużo? Może za dużo dostrzegam. Może chcę zbyt dużo dostrzec, ale dla mnie, przeciętnego oglądacza filmów, to wyraźny dowód na to, w jakim kierunku kino poszło. Dziesięć lat temu Kim Ki-Duk był sam w długich ujęciach, w nieprostych historiach opowiedzianych w piętnastu słowach, a teraz takich filmów, różnych twórców, mamy na pęczki. I każdy z nich przepiękny. Ta strona estetyczna filmu, to ów zachwyt, którym podzieliłam się w tweecie o tej recenzji. Pluję sobie w brodę, że nie poszłam do kina, ale od czego rzutnik i ściana w domu? Pewnie dziś będzie drugie oglądanie, na średnim ekranie :) Sceny symboliczne, sceny warte zastanowienia, sceny oniryczne - przeplata się to wszystko w barwach, w kompozycji, we wzroku i postawie Seana Penna (scena z upadającą walizką, no kurcze, z pięć razy już ją widziałam!). Każdy detal tam do nas krzyczy "zinterpretuj mnie!" i nie ma siły, interpretuje się to czyste piękno.
    Wreszcie w Cheyennie pada kilka pytań i odpowiedzi wartych nie tylko wielostronicowych rozważań, ale wartych przede wszystkim kolejnych pytań i to, znowu, jest cholernie cenne. Rozmowa z tatuażystą na przykład - gdybym była licealistką, to bym ją sobie na ścianie wypisała...

    Ech, krótko mówiąc, co za film!...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pełna zgoda, ale nie bez „ale”. Podstawowym „ale” jest pewien obowiązek wobec zasad łączących autora z odbiorcą. Jedną z tych zasad jest nie zmuszanie widza, by łamał sobie głowę prostymi zagadkami jeśli obok i całość jest pełna zagadek znacznie bardziej wyrafinowanych. Naprawdę nikogo by nie zabolało jeśli sprawy byłyby określone jasno: kim jest, nazwijmy ją w ten sposób, kobieta w oknie? A kim dziewczyna grana przez córkę Bono? Jakie są ich wzajemne relacje, kim dla siebie są/byli? Nawet obyty z takimi filmami widz sporządzi sobie listę rzeczy, które sobie odczytał, doceni je, ale potem stwierdzi, że sporo brakuje i tak zdecydowanie nie powinno być.

      Usuń
    2. iii tam, jak w Krakowie mówią. Nie zgadzam się. Czy to w ogóle ważne, kim jest córka Bono, kim jest kobieta w oknie? Mają funkcję symboliczną i spełniają ją doskonale: kobieta w oknie czeka na syna, który zniknął, w jego miejsce pojawia się odmieniony Cheyenne - dla niego to zniknięcie syna kobiety było istotne, to w nim dopełnia się mit odejścia i powrotu. Córka Bono to (dla mnie) wcielenie Cheyenne'a z młodości, jego alter ego, z którym musi się mierzyć. Frances McDormand jest strażakiem, symbolicznie gasi jego emocje, sprowadzając go do prostych i bezpośrednich komunikatów, bo wie, że tylko w ten sposób Cheyenne może przeżyć.

      Usuń
  5. Możesz się nie zgadzać, oczywiście. Ale to dodaje filmowi niepotrzebnej abstrakcji. I oczywiście, że to ważne kim oni są. Relacje to podstawa emocji człowieka. Nie da się opowiadać o ludziach nie dotykając relacji i emocji. Ten film zamienia te pojęcia w odległą chmurę. Nie w każdym przypadku to dobre.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale przecież Cheyenne żyje w chmurze... To tak jakbyś we śnie chciał znać wszystkie odpowiedzi.

      Usuń
    2. Może nawet żyć na księżycu, ale doświadczenie oglądania filmu jest tu, na lądzie. I jako takie podlega pewnym zasadom. W filmie jest to, co widać. ;-)

      Usuń
    3. Fajnie się tak kłócić, jak wiadomo, że Ty widzisz coś innego i ja widzę coś innego w tym samym :) Czekam aż KT i AK zobaczą!

      Usuń